Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/149

Ta strona została przepisana.

chory, bolesny, lecz raczej naiwny, zabawny, do wesołego śpiewu podobny.
Żonę mu odebrano. Pożegnała się z nim szybko, trochę obojętnie, sobą już tylko zajęta, jak gdyby dumna, że gra główną rolę, że wszyscy koło niej się krzątają.
Rozstawszy się z żoną, Niwiński wyszedł i czas jakiś chodził po cichym ogrodzie. W duszy jego działo się coś, czego nigdy jeszcze nie przeżywał, nie doświadczał. Było to jakieś niewypowiedzianie radosne przeczucie, a zarazem niepokój, wzruszenie słodkie, łagodne, pełne miłości i roztkliwienia dla wszystkiego, co żyje; dla biednej trawy jesiennej, dla czarnych, poczciwie sękatych i szorstkich pni drzew, dla liści schnących, dla kamyczków skrzypiących pod nogami.
Słońce wzeszło i jego skośne, słabe jeszcze promienie, rozświetliły długie aleje, zrywając z nich leciutką mgiełkę, która trzymała się murawy, krzewią i żywopłotów. W powietrzu zrobiło się tak jasno, wesoło, barwnie i żywo, iż Niwińskiemu zdawało się, że promienie słoneczne dzwonią lub śpiewają. A naraz w tę nieledwie grającą jasność wpadł krzyk kobiecy, wysoki, ton wzięty pełną piersią, długi, — silny, szczery i niezmiernie dźwięczny, tak dźwięczny, że Niwiński aż stanął i słuchał, zdumiony, z głową nabok przechyloną. Rozumiał, że to w bólu kobieta rodzi — i ból był w jej krzyku, ale ten krzyk nie samym bólem tylko drgał. Była to jakby fanfara triumfalna nowo rodzącego się życia, była to pieśń zwycięstwa, okupionego bólem, dźwięczny ton, rzucony w twarz śmierci.