Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/151

Ta strona została przepisana.

Młody ojciec zamknął oczy i patrzył duszą.
Ciemno i źle było na świecie. Zewsząd nadciągały czarne chmury. Na horyzontach rozpalały się wulkany wściekłości i gniewu. Ludzie zdziczali uganiali po świecie z karabinami w rękach, mordując się bezlitośnie. Kogoś tam palono żywcem, kogoś obdzierano ze skóry, życie ludzkie przestało mieć wartość, ludzie gaśli, jak świece, nieobliczalne jakieś siły kruszyły wszystko, co było, zdawało się, z otchłani ziemi wydobywały wciąż nowe stada ludzkie i rzucały je w ogień, krew i chaos, na jeden stos. Jakże tu przez taką krainę przejdzie ich troje, jakże on z tego piekła wyprowadzi kobietę z dzieckiem? Wszakże ten huragan zniszczy ludy całe, a on, człowiek słaby, ma odwagę myśleć, że się mu obroni?
— Muszę!
Dziecko poruszyło się i zaczęło płakać.
— Podaj mi dziecko! — odezwała się Helenka. — Ono głodne!
Wziął delikatnie na ręce małą, krzyczącą odrobinę ludzką. Ciepło małego ciałka przeszło mu w dłonie, elektryzującą iskrą podpłynęło mu do serca.
Uśmiechnął się:
— Córuchna!