Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/160

Ta strona została przepisana.

Przypadli milicjonerzy konni.
Tłum pierzchnął natychmiast.
Na bruku przed lokalem policji leżały dwie bezkształtne, mokre bryły. Jedna z nich dawała słabe oznaki życia. Przeniesiono ją do sieni i zatelefonowano po karetkę Pogotowia Ratunkowego. Ale Pogotowie odmówiło zlynczowanym pomocy. — Napadną nas po drodze, rannych odbiją, a i nam się jeszcze dostanie.
Tego wieczoru Niwiński kupił dwie butelki wina i wypił je sam, w „numerze“ pewnego znajomego, w hotelu. Wciąż stała mu przed oczami ohydna scena. Coraz częściej dziki zwierz budził się w tłumie.
Na drugi dzień opowiadał o samosądzie znajomym w kawiarni „François“.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że naród dziczeje — mówił Szydłowski. — Oto statystyka pogromów, jak ją podaje socjal-rewolucjonista Oganowskij: W marcu 1917 ilość pogromów była minimalna, w kwietniu nieznaczna, w maju wzrasta, od dwudziestego czwartego do trzydziestego pierwszego maja naliczono sto jedenaście pogromów, a od szóstego do dwudziestego czerwca zarejestrowano pogromów dwieście dziewiędziesiąt siedem. Oto rezultat rządów Kiereńskiego. A równolegle idzie też upadek ekonomiczny. Gdzie niegdzie ludzie powracają do handlu zamiennego.
— Więc do czegóż to dojdzie?
— Trudno przewidzieć. Organizm rozstraja się, co było, ginie...
W tem rozległy się jakieś krzyki, klątwy, groźby, szamotania, a po chwili z trzaskiem otwarły się drzwi, wiodące do sali bilardowej. Sala ucichła,