Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/162

Ta strona została przepisana.

— No to gadaj-że pan! — przysunął się bliżej Ziemba — Toż to ogromnie ciekawe!
— „Rugają“ się bezustanku jak „izwoszcziki“. Pamiętam, ktoś puścił paskudną insynuację przeciw jednemu z oponentów. Oponent chciał się bronić — ale Trockij bez żadnych ceremonji odebrał mu głos. Wrzawa, kłótnie, ktoś krzyczy „Trockij — padlec!“ Bolszewicy zerwali się, ryczą, chcą kogoś zlynczować. Ci uciekają, wymykają się za drzwi, tamci gonią, biją pięściami w pulty, odgrażają się komuś, zgiełk, gwizdanie, wycie... Z Trockiego-przewodniczącego robi się przywódca rozwścieklonej, nieopętanej bandy... Takie to jest posiedzenie... Widziałem też „sowiet“ w Kałudze, gdzie miejscowi bolszewicy zajęli byłe generał-gubernatorstwo. Posiedzenia odbywali tam w wielkiej sali przyjęć, ponieważ jednak sala im na ich mityngi nie wystarczała, więc rozbili ścianę sąsiedniego pokoju. Teraz zamiast ściany jest zwykła dziura. Piece się skutkiem tego rozwaliły, sufit się zarysował... Pękać ze śmiechu! Małpy nie ludzie!
— A jednak oni doskonale wiedzą, czego chcą — pokiwał głową Szydłowski.
— Jedyni w Rosji, którzy wiedzą, czego chcą! — zgodził się Ryszan. — Musimy z nimi utrzymywać jakieś stosunki — na wszelki wypadek — i otóż wiem, że oni mówią zupełnie dorzecznie.
— Tak jak teraz jest, to się przecie utrzymać nie może! — rzekł Ziemba. — Musi przyjść coś innego...
— Więc jednak przyjść musi?