Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/179

Ta strona została przepisana.

Poszli gromadą.
Dzień był przecudowny, złoto-błękitny, słoneczny, ciepły.
— Panie poruczniku! — zagadnął naraz Szydłowski Ryszana. — A co tu robi Czeczek?...
— Czeczek? — zdziwił się Ryszan — Czeczek tu jest?
— Widziałem go rano...
— Może na urlop przyjechał! — odpowiedział Czech, ale zaniepokoił się.
— Ja słyszałem, że jakiś pułk czeski przyjechał...
— Nie może być! To chyba Korniłowcy, tak zwany pułk słowiański...
— Jeszcze o takim pułku nie słyszałem.
— Owszem jest, bardzo piękny pułk.... Służą w nim Rosjanie, Serbowie, Chorwaci, Polacy, jest też trochę Czechów... Żołnierze o zupełnie różnych, nawet sprzecznych orjentacjach, ale żołnierze znakomici, którzy chcą jednego tylko — bić Niemców! Oni może przyjechali...
Szli Włodzimierską ulicą ku teatrowi. Na placu Teatralnym stał oddział Ukraińców, otoczony kupkami publiczności. Mówiono, że na Kreszczatyku strzelają.
Szydłowski, który miał wzrok doskonały, przystanął i wyciągnąwszy swą małą głowę na długiej, cienkiej szyi, „puścił żórawia“ idącą wdół ku Kreszczatykowi ulicą Funduklejewską.
— Nieprawda! — rzekł po chwili. — Tam strzelaniny żadnej niema. Ludzie chodzą spokojnie.
Zeszli Funduklejewską na Kreszczatyk.
Po drodze spotkali paru oficerów czeskich.