Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/182

Ta strona została przepisana.

to to byłoby straszne... A czy tymi poskromicielami będą Ukraińcy z Hruszewskim i Winniczenką, czy Czesi, czy my — bo podobno do Bychowa telegrafowano — to wszystko jedno... Przecież wtenczas Ukraina będzie ostoją jakiegoś ludzkiego życia...
— Zastanów się nad tem, co mówisz! — zirytował się Ryszan. — Przypuśćmy nawet, że istotnie my mamy dość sił, aby tu przywrócić porządek... Osiem pułków w dzisiejszych czasach coś znaczy... Możemy ich mieć dwanaście...
— Zwłaszcza, jeśli osiem na dwanaście przeformujecie — w trącił złośliwie Ziemba. — Po trzy bataljony i bataljon po trzy kompanie trzech-plutonowe...
— Poco? My materjału ludzkiego mamy jeszcze dość, a nasi ludzie są zorganizowani, zdyscyplinowani i pójdą na każde skinienie...
— A tymczasem już bolszewizm zaczyna ich podżerać!
— At‘si! — spokojnie odpowiadał Ryszan. — Nie zależy wcale na formie. Czech może być bolszewikiem i forma rządu naszego może być bolszewicka, ale typ życia czeskiego przez to się nie zmieni, to znaczy: dusza zostanie ta sama. Ale nawet gdybyśmy opanowali Ukrainę, to co? Księstwo tu założymy? A cóż cała Rosja na to powie? Czy my możemy opanować Rosję?
— Pomyśl, że jednak Trocki ją opanowuje...
— Otóż właśnie. Sowiety już są. Czy my im mamy stawać w drodze?
— Możecie stworzyć teren pewny i spokojny, na którym prawdziwie rosyjskie żywioły zorganizują