— Masz?
— To se wi, jakżeżby! To wisz — my zawsze wszystko mamy!
— A nie siedźcie długo!
W hotelu wciąż jeszcze panował nastrój paniczny.
— Pogromu się boją i rabunków! — uśmiechnął się Czech.
— Nie bez racji. Na ulicach posterunków niema, bandy żołnierzy włóczą się po mieście, policja nie funkcjonuje, ale ja mam wrażenie, że nic nie będzie. Ludzie są pomęczeni.
Na ulicy panował ruch nieledwie świąteczny.
Kupą walili dokądś kozacy, przeważnie Dońcy z czerwonemi lampasami u szarawarów. Mityngująca na rogu ulicy zbieranina odwróciła się od kozaków niechętnie.
— Z pozycji schodzą — objaśnił Ryszan.
Tuż szedł oddział junkrów — bez broni. Mityngujący, śmiejąc się głośno, zaczęli szyderczo klaskać w dłonie na ich widok.
— Co z nimi będzie? Wojsko ich nienawidzi, ludność też...
— Wolno im wyjechać... na Don... I pojadą, a część przejdzie do wojsk ukraińskich, aby móc w Kijowie pozostać...
Dalej spotkali jakąś piechotę w szyku zabezpieczonym. Naprzód szła szpica, patrole po bokach, potem straż przednia, za nią dopiero „rota,“ chroniona przez straż tylną.
— Korniłowcy! — pokazał Ryszan. — Patrz, jak nieufnie i ostrożnie idą.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/200
Ta strona została przepisana.