— Francuzi do tego nie mogą dopuścić, bo wtedy już mowy nie byłoby o jakimś froncie tutaj i Niemcy wszystkie siły rzuciliby na francuski front. Francja wszystko zrobi, aby do tego nie dopuścić. Pchnie Czechów, pchnie nasz korpus i tę hołotę bolszewicką rozbijemy... Przecież to bandy!...
— Nie gorsze od band ukraińskich. A czy my pójdziemy przeciw bolszewikom, to niewiadomo. Mamy bronić rządu, który chce z ziemi nas wyrzucić, który nam dwory i majątki niszczy, zanic nas ma, a jeśli się utrzyma, zacznie szachrować z Austrją, z Niemcami? Jakże wtenczas będzie się przedstawiała kwestja wschodniej Galicji, cóż Lwów?
— Zapomina pan, że bolszewicy na korpus z pewnością napadną! Trzeba będzie życia gołego bronić. Wspólne niebezpieczeństwo połączy nas a może też wówczas i Ukraińcy trochę spokornieją...
— Wątpię.
Ale Niwiński wątpić nie chciał. Wierzył w trwałość spokoju i w to, że te jakieś wściekłe bolszewiki z Piotrogrodu się nie ruszą. Koniecznie mu był spokój potrzebny. Żonie należało coś sprawić, a właśnie miał widoki na okazalszy zarobek. Zima była na szczęście lekka, jednakże potrzeb było dużo. Niwiński sam był nieledwie obdarty. Jakieś oporządzenie się wymagało sum niesłychanych, zaś zamieszki wywołałyby jeszcze większą drożyznę.
Więc wierzył, że wszystko będzie dobrze.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/217
Ta strona została przepisana.