Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Duszno tu — i chciałbym posłuchać, co rewolucja gada. No, Ryszan, pij bracie...
Ze szklankami czerwonego wina w rękach wsłuchiwali się w rytm bitwy.
— Tak to na świecie! — roześmiał się Czech. — Jedni się mordują a drudzy, za ścianą, wino piją... Ma to wszystko sens!
— Patrzcie-no! Co to takiego? — wykrzyknęła Helenka, wskazując na okno.
Rozsypując się w krwawe iskry z białej wieży soboru św. Zofji wzleciała czerwona rakieta.
— Haha! — zaśmiał się Niwiński. — Masz swoją czerwoną rakietę, Ryszanie! Przyszła już i do nas! Ciekawym, co nam ta gwiazda czerwona przyniesie! Doczekaliśmy się!
I przypił do światła krwawego.
— Ja już od tego blasku oślepłem i nie widzę nic — rzekł Ryszan — zgasła... I noc stała się jeszcze czarniejsza... Coś sygnalizowano... O, szrapnele... Widzi pani... Te światełka... Biją się nie na żarty...
— Zamknijcie już okno. Nieprzyjemny widok...
— Cóż! Burza! To przejdzie.
Nie przechodziło.
Strzelano całą noc.
Miasto było zaniepokojone. Ludzie zrywali się, zapalali światła, wyglądali z okien na ulicę, a przekonawszy się, że im nic nie grozi, kładli się znów spać. Lecz można było przysiąc, że nie spali.
Na drugi dzień wybuchnął powszechny strajk. Służba opuściła hotel. W kawiarni hotelowej goście sami się obsługiwali.
Niwiński uganiał po mieście, likwidując swe interesy. Był spłoszony. Gołem okiem widziało się