Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Ryszan nie wytrzymał i wyskoczył na zwiady. Po jakimś czasie wrócił, donosząc, iż hotel jest znów w rękach Ukraińców.
Niwiński wyprowadził gości. Na schodach między drugiem a trzeciem piętrem leżał trup, nad którym kilku „wolnych kozaków” świeciło zapałkami. Bolszewik otrzymał strzał z rewolweru prosto w głowę. W ciemnym kurytarzyku na drugiem piętrze było kilka trupów, na schodach wszędzie krew, w kącie westybulu jeżył się stos zdobytej broni, podłoga kawiarni zbryzgana była krwią, za słupkiem na podłodze trup, dalej znów kilka trupów. W szeroko otwartej bramie hotelowej z rozbitemi szybami, z bronią gotową do strzału stał posterunek ukraiński. Po ciemnych korytarzach biegali wylęknieni, podnieceni ludzie.
— Jakież to straszne! — szepnął Niwiński. — W parę chwil z hotelu zrobiła się rzeźnia zakrwawiona i pełna trupów.
Ściemniało się.
Na ulicy gwizdały kule karabinowe.
— Ponuro i nieprzyjemnie to wygląda — zauważył Szydłowski, spoglądając to na zwłoki końskie, leżące przed hotelem, to na zamknięte okna milczących domów, to w posępną perspektywę ulicy.
— Może pan zanocuje w hotelu? — proponował Niwiński. — Sądzę, że dziś miejsca nie braknie. Dużo ludzi uciekło...
— E, nie, pójdę do domu — rzekł, podając mu rękę.
— Z Panem Bogiem, kochany Szydło.
Niwiński stał chwilę przed bramą.
Szło ulicą w stronę placu św. Zofji trzech wyrostków w wieku około piętnastu lat, obłoconych,