Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/229

Ta strona została przepisana.

Korzystając z zapadającego zmierzchu z sieni domów powychodziły kryjące się w bramach dziewczęta. Biegały po ulicy lub plotkowały, pokrzykując za każdym strzałem. Jakiś malec, skacząc jak wróbel, podrzeźniał się kulom — a potem zaraz upadł udając zabitego. Posterunek, widząc to, złożył się do niego z karabinu i krzyknął:
— Wstawaj a to strielat’ budu!
Smarkacz zerwał się i uciekł z głośnym śmiechem.
Z Małej Podwalnej wynurzył się na koniu chłop. Nie zważając na kule środkiem drogi jechał ku placowi św. Zofji. Po jakimś czasie zsiadł z konia, a potem zawrócił i szedł pod domami chodnikiem, prowadząc konia za sobą. Kopyta końskie człapały głośno.
Kiedy przechodził koło posterunku, rzekł:
— Preżdie pany tudy chodyły, teper łoszad' idiot!
Ulica była zupełnie pusta.
Dwa psy zlizywały z bruku krew zabitego konia.