echami śmiechów i sporów, a czasem wybuchiającą niby fosforycznym blaskiem, wielkim, rozgłośnym okrzykiem.
W tem otoczeniu tragiczny, złamany pomnik zaczynał nabierać nowych, dziwnych konturów. Cokół! na tle szarych domów, czerwony w blaskach zachodzącego słońca, wyglądał jak żywa piramida, coraz to zmieniająca kształty; to ruszały się głowy ożywionych słuchaczów, którzy jego stopnie obsiedli. I naraz zdemolowany pomnik zmienił się w coś w rodzaju piedestału zbudowanego z ludzi, a na którego szczycie cokół był niby ołtarzem, czekającym na ofiarę i ofiarnika. I w tej chwili na cokole zamajaczyła ceglasto-czerwona sylwetka żołnierza w rozwianym płaszczu, narzuconym na ramiona. Żołnierz wyciągnął rękę nad głowami tłumu i uciszywszy go tem skinieniem, zaczął mówić.
Słów jego słychać nie było. Pochłaniał je i kruszył gwar miejski.
— Chodźmy! — prosiła. Helenka, oszołomiona brutalnym zgiełkiem.
Zaś kiedy po kolacji Niwiński ustawił na balkonie swoje łóżko polowe i wyciągnął się na niem, a żona podała mu szklankę czerwonego jak knew, południowego wina, wspominał:
— Pamiętasz tego żołnierza na cokole pomnika? Ilu ja ich już tam widziałem, ile mów wysłuchałem! O czem mówią? O tem, co ich boli, słusznie lub nie, jak każdy z nich to rozumie. Mniejsza z tem. Widziałem na tym cokole „piechotyńców“ takich jak ten, który tam stał niby z kamienia wyciosany, widziałem sylwetki kozaków, lewą, ręką, wspartych na rękojeści „szaszki“ i wymachujących nahajem, trzy-
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/23
Ta strona została przepisana.