— Szanowni państwo! — wołał dyrektor z goryczą. — Rzecz w tem, że gdybym ja każdemu z nich dał i pół miljona miesięcznie, oni i tak zadowoleni nie będą. Oni chcą rządzić, chcą być czemś!
— Zupełnie słusznie! — oświadczył przedstawiciel służby. — Tak jest, my chcemy być czemś, chcemy rządzić.
— To trzeba umieć!
— A naszem zdaniem — nie potrzeba. Tak głupio rządzić, jak rządziła burżuazja, my też potrafimy. A dlaczegóż my nie mamy rządzić, skoro mamy po temu siłę? A czyż nie siłą wy doszliście do rządów?
Z wielkiem i szczerem zajęciem przysłuchiwał się tej dyskusji Niwiński. Rozumie się, źle rządzić potrafi każdy, więc czemuż miałby z całą świadomością nie rządzić źle, skoro znajdzie siłę, aby rząddzić? Czy którykolwiek z Romanowów, Hohenzollernów lub Habsburgów nad tem się kiedy zastanawiał? Czy zastanawiał się nad tem ambitny głupiec lub pyszałek, któremu środki i stosunki pozwalały na to, aby był posłem, prezesem czegoś lub ministrem? Czy on sam, Niwiński, ludzi takich mało znał? Wieczorem niespodziewanie w pokoju Niwińskich zjawił się Ryszan z bochenkiem chleba i porządnym kręgiem małorosyjskiej kiełbasy.
— Gdzieżeś ty się, chłopie, podziewał! — wołał uradowany Niwiński. — Kilka dni cię nie widziałem.
— Wysłano mnie z instrukcjami do Darnicy, do rezerwowego bataljonu naszego, który tam stoi. Tysiąc dwieście „kluków...“ Straciliśmy z nimi kontakt i baliśmy się, żeby jakiego głupstwa nie zrobili, tem bardziej, że... że ta swołocz nam na Słobódce kilkunastu chłopów haniebnie zamordowała i trupy
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/239
Ta strona została przepisana.