Otwarto bramę. Wpadli do sieni, a potem przez czyjś przedpokój do pokoju Lewitnera.
Niwiński pośpiesznie wyplątał dziecko z koców. Było oszołomione, trochę zaczerwienione, ale zdrowe i całe.
— Ha, aleśmy się zgrzali! — wykrzykiwał uradowany ze szczęśliwego ocalenia Lewitner. — Biją z dział, jak na froncie! Co za chamy! Własne miasto tak niszczyć, „macierz grodów ruskich” tak poniewierać! Takowe szilenstwi! To sou blbouny, blbouny!
Zachichotał szrapnel nad podwórzem, pękł ze zgrzytem, strącił gzyms z czwartego piętra, zrzucił na podwórze masę szkła.
— I tu trafili!
— Ale, at‘ nam wlezą na zada! Tu nam nic nie zrobią. Fuchs, pod’sem! To jest mój kolega — przedstawiał jakiegoś drugiego oficera. — Ty umiesz gotować, zrobimy obiad. Musimy wszyscy obierać ziemniaki, żeby było prędzej. Mamy trochę wędzonki, zupa będzie „fajn.“
W mieszkaniu, z którem łączył się pokój Lewitnera, było tłumno. Z wyższych pięter zlecieli się tu przerażeni ludzie i po pokojach i sionkach kryli się teraz, biedacy z dziećmi, wałęsającemi się po kątach. Była jakaś rodzina polska — ona wciąż w kącie z dwojgiem dzieci, drżąca ze strachu, on wysoki chudy, łysawy blondyn, wykrzywiony i wzdychający. Gospodarzem domu był żyd, Koerber z żoną i małem dzieckiem. Było jeszcze jakieś małżeństwo, młody oficer z żoną, kobietą drobną, niebrzydką, ale bardzo zalęknioną. Prócz tego wałęsało się też po mieszkaniu aż pięciu oficerów rosyjskich.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/250
Ta strona została przepisana.