Wracając nad wieczorem z miasta, Niwiński, który miał bardzo dobry wzrok, ujrzał w bramie swego domu oficera, dającego prawdopodobnie zlecenia swemu „dieńszczykowi,“ który stał przed nim w pozycji swobodnej, lecz wyprostowany.
Oficer był młody, dość wysoki, wcięty w pasie, zgrabny; u boku miał na długich rzemiennych rapciach krótki, pozłocisty sztylet, na którym często kładł lewą rękę. Na różyczce czapki, zuchowato zsuniętej na prawe ucho, coś świeciło czerwono.
— Czech! — pomyślał Niwiński.
Tem uparciej zdaleka już przyglądał się oficerowi. Miał krewnych Czechów, a prócz tego, spędziwszy kilka lat w Pradze na uniwersytecie, znał tam dużo ludzi, miewał przyjaciół, dobrze mówił po czesku i zawsze chętnie z Czechami utrzymywał stosunki.
Przyjrzawszy się lepiej młodemu człowiekowi, aż zaklął pod nosem ze zdziwienia i przyśpieszył kroku. „Dieńszczyk“ zasalutował i odszedł. Oficer stał chwilę na ulicy, jak gdyby nie wiedząc, co począć. Wahał się prawdopodobnie, czy iść do domu, czy też może ruszyć gdzie na miasto. Tak stanął przed bramą niezdecydowany, młodym, łakomym wzrokiem goniąc
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/27
Ta strona została przepisana.
Rozdział III.
ISKRY.