wojsko nieporządnie ubrane i nieoczyszczone, wreszcie komiczne figury „łamawików,“ popędzających swe konie z tak obojętnemi minami, jakby wieźli nie trumny, lecz siano. Utworzył się Niwińskiemu z tego obraz, podobny do średniowiecznych obrazów benedyktyńskich, na którym były same twarze z otwartemi ustami i zapatrzonemi w dal oczami, twarze czerwonawe, żółte a w cieniu sine, pospolite twarze miljona ludzi. Nie się tu nie odcinało, nic się nie wybijało na pierwszy plan. Nie widziało się uroczystych figur duchownych, lśniących epoletów oficerów, ani bodaj tego komicznego a przecie uroczystego jakiegoś siwego dostojnika w cylindrze. Ulicą toczyła się spiętrzona lawina głów, poruszających ustami i nie patrzących pod nogi, lecz w jakąś nieznaną, niewiadomą, lawina głów jedzących bezustannie, smok, jakiego jeszcze świat nie widział, a który, zdawało się, zeźreć mógłby wszystko.
— Słuchaj, Mirosławie! — odezwał się znów Niwiński — Wiesz o tem, że półtora roku przeżyłem w mansandzie, a dwa i pół w suterenie. Uczyłem się, żyjąc jak nędzarz ostatni. Lata mijały, a ja ledwie raz na trzy dni jadałem obiad, zresztą żyjąc chlebem, wędlinami i herbatą. Młodzi czeladnicy, nauczywszy się znacznie łatwiejszego rzemiosła, jako dwudziestoletni chłopcy mieli się znacznie lepiej ode mnie, który umiałem już wówczas pięć języków żywych a dwa klasyczne... Mimo to, choć przecie głodowałem, jak pies bezpański, a mieszkałem razem z proletarjatem i — znasz mnie — nigdy ludzi nie lekceważyłem — czułem że między mną a nimi jest przepaść, jest niechęć — która wychodzi od nich, nie ode mnie.
— Więc cóż?
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/270
Ta strona została przepisana.