Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/274

Ta strona została przepisana.

rzeć, starzeć się. Spostrzegła naraz, że schudł i że skóra obciągnęła mu się na kościach. Włosy dziwnie długie sięgały mu karku, a twarz zafrasowana była, zmęczona. Trzewiki jego wyglądały fatalnie, ubranie wytarło się. Do niedawna jeszcze nieledwie imponujący olbrzym, pełen fantazji i energji, mąż jej zmienił się w hakowatą, zaniedbaną figurę.
Kiedy po pogrzebie wrócił przemarznięty do domu, podała mu szklankę herbaty i kromkę chleba, ostatnią, jaka jej została. Zamyślony pił herbatę i jadł chleb łapczywie. A potem, jakby po namyśle, spytał nieśmiało:
— Nie masz przypadkiem kawałeczka chleba? Malusieńki kawałeczek.
— Więcej już nie mam. Dałam ci to, co miałam!
Zlękła się.
Poczerwieniał z gniewu.
— Jak mogłaś, jak śmiałaś! I co ja teraz pocznę! Taki zmęczony jestem! Wszystko wyczerpane!
Zirytowała się.
— Domyślałam się, że jesteś głodny i dałam ci to, co miałam, a ty się o to rzucasz...
Uderzył pięścią w stół.
— Ach ty, głupia, głupia! Wszakże ja jestem mężczyzna i mogę wytrzymać, ale ty, matka, musisz coś mieć... Czy kiedy mówiłem ci, że jestem głodny? Mogę nie jeść dziesięć dni, sto dni, ale jakże — ty karmisz przecie! I dziecko ma być głodne...
— Przecież ten kawałek chleba będzie gdzieś można dostać!
Zerwał się z krzesła i przyskoczył do niej z roziskrzonemi oczyma.