serc ludzkich. Jakże można kochać wojnę, gdy tak łatwo o szczęście, jeśli się zwrócić wprost do człowieka! A jaką potęgę ma to szczęście! Ja w dzień wybuchu rewolucji byłem na froncie i powiem ci: nasze zimne okopy stały się wówczas naraz, jakby na skinienie wróżki, wielką, od morza do morza ciągnącą się rzeką ognia najszlachetniejszego zapału. Szczęście wezbrało w nich, lawą chlusnęło przez płoty kolczaste ku okopom Niemców i przeraziło ich. Zamiast oczekiwanego złamania ducha nowy wybuch entuzjazmu! To było dla nich straszne. W tej chwili poczuliśmy się niezwyciężonymi.
— Tak, moment był wielki i piękny — zgodził się Niwiński. — Czy jednak po nim przyjdzie czyn i co z tego wszystkiego wyniknie...
— Niedowierzająco, a nawet mściwie patrzycie na rewolucję rosyjską, Polacy! — zapalał się Czech, — Przestrzegam cię przed tem! Trzeba wierzyć i pomagać, bo inaczej osłabia się rewolucję, a wraz z nią i wiarę w siebie narodu rosyjskiego. Jeśli zaś on teraz przestanie wierzyć w siebie, to nie tylko zejdzie z frontu, ale narobi takich strasznych historyj, że świat się od nich może zawalić.
— A ty wierzysz?
— Czyż inaczej mógłbym być żołnierzem czeskim? O, gdybyś ty wiedział, jak niewielu było nas, Czechów, gdyśmy postanowili tę walkę! Walkę z czem? Z przemocą niemiecką? Nie, to za mało, to słowo nie wystarcza. Myśmy zdobyli się na wypowiedzenie wojny czemuś, co wiekowemi korzeniami wrósłszy aż do jądra ziemi, właśnie dziś prze najgwałtowniej, waląc za niewidzialnemi lecz potężnemi ramionami myśli, które już mackami polipa silnie
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/32
Ta strona została przepisana.