Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Pamiętam z uniwersytetu.
— Podobno istotnie mamy się przenieść na front francuski.
— To fatalnie! — zląkł się Niwiński. — To by znaczyło, że on już w Rosję nie wierzy, czyli — że tu nic nie da się zrobić, że on przewiduje awanturę. A co? Nie mówiłem ci? Jak tylko w „matuszce Rossiji“ zaczyna śmierdzieć — koniec słowiańskiemu braterstwu i jazda do Francji! Rozumie się!
— Wojciechu, dywizja jest na froncie!
— Ach, czyż ja wam to biorę za złe! — podrażnionym tonem mówił Niwiński. — Zazdroszczę wam tylko, że tak łatwo was wszystkich przenieść z jednego końca Europy na drugi. Z nami trochę trudniej. Nas jakby kto chciał stąd przenieść, toby i szmat Ukrainy z ziemi wyrwać musiał! Nie to mnie zajmuje, ale to, że jeśli Masaryk chce was stąd przenieść, to znaczy, że istotnie niema tu już nic do roboty!
Wracając koło południa do domu ujrzał Niwiński jakiś ogromny pochód, który, zatrzymany prawdopodobnie Niagarą wymowy koło byłego pomnika Stołypina, tkwił na środku Kreszczatyku. Niwiński, zły i podrażniony, przez długi czas przyglądał się ludziom, niosącym mnóstwo czerwonych chorągwi. Orkiestry wojskowe grały niemieckie marsze i Marsyljankę, nad głowami ludzkiemi łopotały czerwone chorągwie ze złotemi napisami. Co krok uderzało słowo „mir“ (pokój), „Precz z wojną,“ „Bez aneksji i kontrybucji,“ „Dość krwi, dajcie chleba“ i inne humanitarne hasła. Śpiewano pieśni rewolucyjne, „Dubinuszkę,“ „Marsyljankę.“ Szli robotnicy, żołnierze, rzemieślnicy, różne organizacje, inwalidzi, mnóstwo stowarzyszeń kobie-