cych, nawet szkoły. Nad głowami tłumu kołysały się tablice z różnemi napisami, gęsto żydowskiemi, a żydzi szli zwartą masą, energicznie, z wielkim gwałtem i ożywieniem niezgodnemi głosami i rękami śpiewając swój „majufes“ i niosąc trzy sztandary, jeden czarny z białym hebrajskim napisem, a dwa biało-błękitne ze srebrnemi gwiazdami sjońskiemi.
— Demonstracja przeciw ofensywie — rzekł do Niwińskiego Ryszan, który go odprowadzał.
— A przypatrz-że się temu! To ci jest przecie rzecz, którejby najgenjalniejszy satyryk nie wymyślił! Szła szkoła jakaś, kilkadziesiąt małych dziewczynek, nabożnie śpiewających „Dubinuszkę.“ Przodem odwrócony do dzieci, w orzechowym paltocie — bo dzień był wietrzny choć pogodny — prowadził je wysoki, chudy i przygarbiony nauczyciel, z tępo-fanatyczną, gliniano-żółtą twarzą, na której ponuro błyszczały czarne okulary — zaś takt swym wychowankom dawał tęgą szpicrutą, z zawiązaną na końcu czerwoną kokardką.
— Czy można lepiej przedstawić rewolucję? Tłum — i harap fanatycznego doktrynera z czerwoną kokardką. Przyznam ci się, że mnie ten widok napawa wielkim niepokojem. O, a to co znowu?
Niesiono wielki sztandar amarantowy z napisem P. P. S. Za sztandarem szła garstka ludzi, śpiewających „Czerwony Sztandar.“ Kiedy mijali Niwińskiego, słychać było, jak fałszywie, ochrypłemi głosami wywodzili: „Sędziami wówczas będziem my!“
— No, ładnyby to był trybunał! — mruknął Niwiński, patrząc na pospolite, mało inteligentne twarze. — Więc i ci mają już „dość wojny...“
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/45
Ta strona została przepisana.