— Ach, jaki człowiek jest piękny! — pomyślał z entuzjazmem Ryszan.
Przechodził koło parku, na którym widać było czarny aeroplan niby znaczek wyhaftowany na złotogłowiu. Wyaluminjowane skrzydła aparatu połyskiwały srebrem. Tłumy jasno ubranych ludzi szły zwolna ku parkowi, tonąc w jego cienistej głębi.
Skręcił w stronę Padołu.
Zrobiło się ciemniej, jakby mroczniej. Ulicami ciągnęły długie szeregi „rozwalni.“ Z wozów w zbijały się chmury pyłu, wirujące w powietrzu i zapalające się czerwonawym blaskiem od tryskających tu i owdzie z boku promieni słonecznych. Złote kopuły cerkiewne gorzały jak dojrzałe pomarańcze.
Ale oto wionęło chłodem i Ryszan spostrzegł srebrzysto-błękitną powierzchnię Dniepru.
— Dobra rzeka, poczciwa rzeka! — myślał o niej z wdzięcznością.
Dała mu tyle, tyle szczęścia! Przygarnęła go do siebie i z niewolnika przedzierzgnęła w żołnierza, z taką radością bijącego się o swoje szczęście. Dała mu wielkie nadzieje i wielkie, ogniste marzenia, dała mu ukojenie i kwiaty i radość życia...
Ludzie śpieszyli na parowce, przewożące na drugą stronę Dniepru. „Ogonki“ huczały pod kasami, małe parowczyki nabite ludźmi, brzęczały, jak ule, brzegi pełne były kąpiących się, śmiechy, „macierzyńskie słowa“ i dźwięki „harmonijki“ krzyżowały się w powietrzu.
Ryszan najął łódkę, wsiadł, pochylił się nad łodzią i silnie pociągnął wiosłami.
Z pod jego wiosła bryznął mu jasny snop migotliwych, ciepłych kropli.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/81
Ta strona została przepisana.