głosie kąta nie mogącego odrzucać żadnych ech, cisza życiowego ubóstwa. Ryszanowi zdawało się, iż ta cisza cięży w powietrzu, ścinając w zakrzepły kształt każde słowo i każdą myśl. Pod wpływem tego ciśnienia i on sam tłumił swój głos i swoje ruchy, nie z szacunku dla ciszy, ale jak gdyby bojąc się, że żywszem słowem rozbić coś może. Nina była mu w tem otoczeniu niby promień słoneczny, wdzierający się do mrocznej szopy przez szparę w ścianie, była wyjątkowym i krótkim błyskiem w zmroku, błyskiem, który zgaśnie nic nie sprawiwszy, niczego nie dokonawszy.
Pociągała go swą egzotycznością. Była piękna a może i dobra jak anioł, ale Ryszan nie wiedział, w której części jej serca jest ta dobroć schowana i w jaką słodycz się ścina. Nina podobała mu się — nie wiedział, co się jej w nim podobało. Nie znała go i nie pytała o nic. Kochał w niej swój błysk szczęścia, swoje powodzenie, a zarazem czuł, że ona kocha w nim jego obcość, jego nierealność, jego przemijającą i krótkotrwałą tymczasowość. Kiedy trzymając jego głowę w swych dłoniach, całowała go w usta, miał wrażenie, że dla niej cały jest tylko jakąś głową, która popiersiem tajemniczem zawisła w powietrzu, wystąpiwszy z jej nieodgadnionych snów, a kiedy patrzyła mu w oczy swemi rozszerzonemi źrenicami, czuł, że wzrokiem na dnie jego oczu szuka jakichś oczu innych. Wieszając mu się na szyi chwytała się niewiadomego, obejmowała nieznane...
Wieczorem wyszli z ogrodu i wsiadłszy w łódkę wyjechali na środek Dniepru. Na migotliwym gościńcu wodnym ruch wciąż był żywy i jeszcze bardziej rozśpiewany, jakby taneczny. Czerwień na niebie już
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/85
Ta strona została przepisana.