zgasła, nad Kijowem wschodził wielki, żółty księżyc, z rzeki zrywały się lekkie mgły. Z głębiny niebios występowały jasne gwiazdy.
Ryszan, syt pocałunków i spokojny, wiosłował powoli i równo, szelestem wody i rytmem wioseł kołysząc znużone nerwy. Szeroko otwartemi oczami patrzył w rozsrebrzoną przestrzeń, w której wieńcem jasnym wirowały akordy orkiestry, grającej w Kupieckim Ogrodzie. Gdzieś daleko widział jakąś jak gdyby płomienisto-czerwoną kulę, tańczącą na falach — to ktoś płynął z przywieszonym do łodzi płomienisto-czerwonym lampjonem.
Ale rozmowa z młodą dziewczyną — jak zwykle — nie kleiła się. Z ogromnym zapałem, patetycznie, gwałtownie, a bez wszelkiej perspektywy logicznej dowodziła swych paradoksów naiwnych, prymitywnie dzikich, a przewrotnie i sofistycznie zakładanych — i tego jej chaotycznego myślenia on bał się prawie, widząc ją w niem więcej dziką niż w wybuchach zmysłowości. Nina stała na stopie wojennej ze światem — ale Ryszan nadaremnie szukał w niej „casus belli.“ Była wciąż obrażona i urażona jakimś uciskiem, wzruszała się jakąś abstrakcyjną krzywdą, podczas gdy w gruncie rzeczy z nikim i z niczem się nie liczyła, kierując się wyłącznie własnemi porywami. Parę razy Ryszan próbował polemizować z nią — ale jej sposób dyskutowania był — według jego określenia — tatarski. Widząc, iż atakowane przez niego zdanie nie może się oprzeć jego krytyce, opuszczała je natychmiast, rzucając mu w oczy nowy jakiś sofizmat — i tak obskakiwała go, krążąc wciąż dokoła, jak kiedyś w stepach Tatar obskakiwał kozaka, rażąc go zdaleka strzałami.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/86
Ta strona została przepisana.