iż to śpiew jej zrobił na nim tak silne wrażenie. Ale śpiew umilkł, a czar ten jakiś trwał wciąż.
— Mirosław Francewicz! — zbudziła go sucho.
Ocknął się.
Rozprysnęła się srebrna piana mgieł śpiewających marzeniem.
— O czem myślałeś, miły?
Zmieszał się i machnął niewyraźnie ręką.
— To trudno powiedzieć...
Siedziała pochylona na ławeczce, z głową wyciągniętą ku niemu tak, iż zdawało się, że rzucić chce się na niego. Coś w jej oczach i twarzy całej grało złego i okrutnego.
Uśmiechnął się.
Zmieszała się, chwyciła się dłońmi za ramiona, jak gdyby, nagłym chłodem zdjęta, chciała otulić się chustką i spytała obcesowo:
— Czy ty mnie kochasz?
Spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem, powoli rozejrzał się dokoła, znowu objął oczami twarz jej, postać, uśmiechnął się i zaczął mówić:
— Jakżeż-bym ja mógł cię nie kochać? Widzę cię tak na tle tej rzeki srebrnej i jesteś mi, jak gdyby whaftowana brylantami w srebrno-szafirową wstęgę — wszyta w księżycowe promienie — cudna, jak noc ukraińska. Słucham twych pieśni — i marzę przy nich o epopei stepów, o pożarach i walkach o wolność, o pułkach husarji polskiej i czambułach tatarskich pod zieloną chorągwią Mahometa. Pod tchnieniem tej nocy ukraińskiej rozkwita mi więcej baśni, niż ich opowiedziała Szeherezada przez tysiąc i jedną noc przy akompanjamencie słowika, rozkochanego w róży. I czerwone są te baśnie ukraińskie i jęczące
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/88
Ta strona została przepisana.