Nie troszcząc się tedy o nic, nawet o kilku chrapiących zwykle na płaskim dachu jakiejś szopy, wynajętych obrońców w szarych szynelach, sypiał po staremu na balkonie, wychodzącym na podwórze. Przywykł do tej cudownej sypialni. Mieszkał na pierwszem piętrze, a tuż pod balkonem szumiała zcicha gęsta korona kasztana, okolonego kolistą ławeczką. Niedaleko, prawie na długość ręki, była ściana, wysoko zarosła dzikiem winem — kobierzec tchnący chłodną, rośną świeżością, miły w czas upałów, wzruszający swem tragicznem zaniepokojeniem i łkającym szumem w wietrzne, chmurne noce. A w górze niebo, czasem przeczyście głęboko-szafirowe z jasnemi, jakby fosforyzującemi smugami, czasem chmurne i pełne groźnych trosk, jak zasępione czoło, czasem znów wyiskrzone gwiazdami — a to był boski widok i nic nie dorównywało rozkoszy usypiania z oczami kąpiącemi się w migocącym srebrnym pyle. A kiedy tak Niwiński całą swą zmęczoną i stroskaną biedną duszą ludzką ssał z brylantowych kwiatów szafirowego przestworza ukojenie wielkiej kosmicznej harmonji i spokój nieśmiertelnej równowagi, do uszu jego dolatywały okrzyki i głośne, z dźwiękami „Marsyljanki“ zmieszane „uraaa“ szumiących tłumów, czasem ryki jakiegoś pościgu, często i coraz częściej strzały karabinowe, coraz liczniejsze, coraz upartsze, a nieraz głuszone dopiero groźnem warczeniem karabinu maszynowego — albowiem nocami rozgrywały się jakieś boje, jakieś walki zażarte między poszczególnemi pułkami, oddziałami, nieznanemi nikomu formacjami, jakieś ataki, pościgi i odwroty, tajemne ruchy niewidocznych sił wrogich, działających w ukryciu.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/97
Ta strona została przepisana.