Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/99

Ta strona została przepisana.

mienną światłością, grający purpurowemi i czerwonozłotemi płomieniami, rumieniący się przecudownie i śpiewający sławną, dźwięczną mocną pieśnią kilku aeroplanów. Były to przeważnie aparaty lotników francuskich, którzy wczesnym rankiem wylatywali z aerodromu w Darnicy. Niwiński z zachwytem wpatrywał się w żelazne bąki, z miłością śledząc ich lot ku złoto-szkarłatnym zorzom i marząc o triumfie nowej poezji. Bez ruchu, uśmiechnięty i pełen podziwu, przyglądał się śmiałym ewolucjom lotników, to wspinających się na wysokości, to płynnie ślizgających się na przezroczystych falach słonecznych, to znów lecących wdół — i słuchał, jak wszystkie podwórza, okna, wklęsłości i załamania murów miejskich modulowały basowy, tęgi śpiżowy ton hymnu napowietrznego, nabrzmiewający coraz to dojrzalszą siłą, przenikający wszystko swą wibracją. Aparaty kąpały się w słońcu, a miasto, wpatrzone w nie lśniącemi oczami okien, pełnemi blasku nieba, śpiewało im wielogłosowy, potężny kanon pochwalny.
Były i inne noce, czarne, ciemne, zasępione. Zrywał się naraz wiatr chłodny i zaczynał szarpać dzikiem winem, pnącem się po murach. Podwórze napełniało się zaniepokojonym szelestem. Ktoś biegał z kąta w kąt, ktoś krył się, trząsł drzewami, wzdychał, zaszlochał czasem. Więc Niwiński podnosił głowę i wpatrywał się w ciemności. Z pokoju słyszał oddech śpiącej żony. Myślał o jej oczach uczciwych, o jej ustach kochanych, o jej dobroci i o tajemnicy, jaką z sobą nosi — już matka. Myślał o tem, co będzie, liczył miesiące — obmyślał drogi tej strasznej, czerwonej grozy, która mogła zmiażdżyć wszystko.