— Niet, nie mówiła...
— Tak marsz do czorta bo szkandal zrobię i na policję pójdziesz.
Wei-hsin Yang stał niezdecydowany. Zaskoczyła go nieoczekiwana, łajdacka brawura tej dziewczyny, zaskoczył go nowy dla niego u niej, pierwszy raz dziś występujący ton lekceważenia i pogardy dla niego, jako dla „żółtego“. Była zwykle tak uprzejma, tak dobra i grzeczna, nieraz częstowała go nawet herbatą i uśmiechała się do niego tak, że choć prawie nigdy nic nie kupowała, chętnie rozkładał przed nią swój różnobarwny towar, a nawet pozwalał jej tę lub drugą jaskrawą materję przymierzać przed lustrem. A dziś skradła mu całą sztukę jedwabiu — i jak patrzy na niego, z jaką pogardą się odzywa, jak dumnie!
Powiódł wzrokiem po kuchni.
— Czego się gapisz? Na co tu jeszcze czekasz? — warknęła, szczerząc z za czerwonych warg swe równe, białe zęby.
— Ja wiedzieć... szolk — leży w łóżku... pod poduszko... szolk spać w łóżku... Daj popatrzeć...
— Jeszcze czego! — żachnęła się dziewczyna. — Łóżko mi będziesz przetrząsał!
Podeszła do okna i jednym zamachem otwarła je na oścież.
— Słuchaj, Kitajec! — rzekła spokojnie, lecz stanowczo. — Jeśli mi w tej chwili stąd nie pój-
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/100
Ta strona została skorygowana.