Wei-hsin Yang roześmiał się swym dziwnym, cichym chichotem, dźwignął koszyk na ramię, odwrócił się i wyszedł powoli bez słowa.
A po chwili rozległ się w podwórzu jego spokojny, jakby trochę zdyszany, wysoki głos:
— Szoolk, szoolk, szoolk!
Jak zawsze, handlował przez cały dzień, ale ktoby mu się był przyjrzał lepiej, zobaczyłby, że twarz ma popielato-gliniastą.
Spotkał go ciężki cios.
Wartość ukradzionej sztuki jedwabiu musi zwrócić firmie przy obrachunku miesięcznym — a tych kilkadziesiąt straconych rubli znaczyło dla niego bardzo, bardzo wiele! Tego się nigdy nie odbije, to już stracone na zawsze!
Lecz choć strata bolała go niewymownie, a i gniewała zarazem, Wei-hsin Yang byłby ją może był zniósł spokojnie. Zdarzało się nieraz, że „chodjów“ okradano lub obrabowywano; to już były wchodzące w rachubę ryzyka i niebezpieczeństwa zawodu. W dodatku Wei-hsin Yang nie zapominał nigdy, ze był w położeniu lepszem od drugich; miał przecie swoje pieniądze, zrabowane swego czasu Yi-hang Mao. Ale w całej tej przykrej historji było jeszcze coś innego, coś, co Chińczyka oburzało i co budziło w nim piękące pragnienie zemsty.
Jak człowiek zbity z bolesną rozkoszą ogląda swe guzy i rany, tak Wei-hsin Yang przez kilka dni
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/102
Ta strona została skorygowana.