— A chodź na policję! — krzyknęła. — Powiem, żem od ciebie kupiła i co mi zrobisz? Komu uwierzą, mnie, czy tobie, brodiago? Ja u pułkownika służę, paszport mam, karana nie byłam, a ty kto taki? Może zbój, może morderca, może ciebie szukają, gonią za tobą? Kto cię zna? Chodź, pójdziemy na policję!
Pustym bulwarem pobiegła dokądś przed siebie a Wei-hsin Yang milcząc, szedł za nią. Nie odezwał się ani słowem i nie wiele też zrozumiał z tego, co do niego mówiła, ale na policję się nie śpieszył. Jednakże szedł, dokąd i ona szła.
A zaś jej nieswojo było iść przez miasto z Chińczykiem. Na bulwarach jeszcze pół biedy — pusto było, ale dalej — znajomych tyle, każdy stróż ją tu zna — a z nią Chińczyk!
Stanęła.
— No, ty, żółtoskóry — radzę ci — odczep się, a to stróże mordę ci zbiją. Nie pójdę z tobą, „niechryście“ przez miasto. Won, k czortu! Wiesz, gdzie mieszkam, przyjdź po świętach, zobaczymy, może się pogodzimy. Targować się nie—bę—dę, rozumiesz?
Spojrzała mu zalotnie w oczy.
— Ty młody i gdybyś po ludzku mówić umiał... A to jak zwierzę, mruczysz tylko. No, przychodź po świętach, a teraz — ty swoją drogą, ja swoją. Do swidania!
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/109
Ta strona została skorygowana.