piędziesiąt odlewanych kijów w pięty. Działo się to w obecności kilkunastu zgromadzonych w sali „chodjów“, którzy, widząc, że nie o ich skórę chodzi, zabawiali się dalej, najmniejszej uwagi nie zwracając ani na bolesną egzekucję ani na krzyki towarzysza. Wszyscy odwrócili się od niego i udawali, że nic nie widzą i nie słyszą. Kulisi, rozprawiwszy się z Wei-hsin Yangiem odeszli, jak przyszli. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wiedział[1], nikt o niczem wiedzieć nie chciał.
Jak zbity pies przeleżał „chodja“ całe święta w swym kącie, lecząc i smarując tłuszczem opuchłe stopy. Z bólu a może z żalu za straconemi pieniędzmi dostał gorączki, w której mu się zdawało, że znowu jest w nieprzebranych lasach północnej Mandżurji, półnagi, głodny i drżący, ścigany przez nieubłaganą pogoń dybiącą na jego życie. To znów śniło mu się, że jest „rikszą“ i wiezie na swym wózku wielkim, starym gościńcem cesarskim zimnego trupa Yi-hang Mao, który na szyję zarzucił mu pentlę czerwonego sznura i tak nim powozi, sztywny i skostniały. Zaś Wei-hsin Yang pędzi co sił w nogach starą, świętą drogą i krzyczy z całych płuc:
— Lo! lo! lo!
Dużo się w nim zmieniło, kiedy znowu z koszykiem na ramieniu stanął na bruku moskiewskim. Zrozumiał, że jest jakaś tajna organizacja, która zawsze biednych i słabych ściga i ścigać będzie i że jeśli chce żyć, zawsze musi być tym dzikim, bezlitośnym
- ↑ Jest możliwe, że zamiast wiedział winno być widział.