Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

— Choczesz — nie choczesz? Nada pribawit!
To nic, że tuż prawie przed jego oczami dreptały po świeżej trawie drobne stópki w eleganckich pantofelkach, świecących złocistym metalem sprzączek. To nic, że przez cienkie, ażurowe pończoszki widać było jasno gładką skórę niecierpliwych, wciąż podrygująch młodych nóg i że różnobarwna tęcza lekkich, powiewnych, wonnych tkanin owiewała go, muskając nieledwie po twarzy. Panienki były ładne, wesołe, przyjmowały „chodję“ śmiechem i żarcikami, często nic nie brały, czasem dużo, nie zrobiły mu właściwie nic złego. A jednak Wei-hsin Yang nienawidził ich i gardził niemi. Upokarzała go ich swawolna i prowokująca wesołość, bo czuł, że jest jej przedmiotem. Nie rozumiał ich żartów ani słów, lecz z min i nagłych wybuchów śmiechu wnioskował, że one są drwiące a może nawet nieprzyzwoite. Do wściekłości, którą całą siłą woli musiał w sobie tłumić, doprowadzał go widok ich nóg, włosów, ruchów, oczu bezczelnych, wytrzeszczonych i zuchwałych, szyj i karków obnażonych i warg czerwonych, z tak dziwnym wyrazem wymawiających setki niezrozumiałych słów. Męczył go silny, słodki zapach ich perfum, raził pełny, zwierzęcy, niczem nie stłumiony dźwięk ich samiczych głosów. Na samą myśl o nich trząsł się czasami ze wstrętu.
Dawno już przestał być dla nich uprzejmy. Nie dbał o to, aby od nich zarobić, choć czasami kupo-