katnego puchu niby tumany śniegu niosły się przez szerokie place i bulwary, nikłą zielenią rozkwitłe. Więc Wei-hsin Yang codzień rano udawał się koleją to do jednego letniska to do drugiego i zgięty wpół pod swym ciężkim koszykiem, wędrował cichymi, prawie pustemi gościńcami, lub szpalerami ciemno-zielonych sosen, zaglądając to do will otoczonych ogródkami, to do zasłoniętych starannie przed słońcem, małych, lecz ludnych domków drewnianych, ukrytych głęboko w jasnem gąszczu brzeziny. Dziwnie mu było gdy się zanurzał w wonną, białą gęstwę niezliczonych pni brzozowych, okrytych żółtawą zielenią wiotkich, pierzchliwych koron. Nigdzie ani ptaszka, ani najmniejszego ptasiego gwizdu — a tylko mech ciepły, i gęsty pod nogami i las cichy i tak biały, jak białe są w dalekich Chinach trumny i szaty idących za niemi żałobników.
Przedpołudniową porą było w letniskach cicho. Do miasta, do biur wyjeżdżali mężczyźni, do szkół młodzież. Na wszystkich stacjach podmiejskich gwarne i gęste tłumy tłoczyły się do pociągów, aby się rozlać po całem mieście, w kilkuminutowych przerwach zaledwie wyrzucane z paszcz licznych i wielkich dworców moskiewskich. A zaś w letniskach panowały wówczas tylko malutkie dzieci i gotujące obiad kobiety. W obiadowej porze pokazywały się na ulicach liczne a szybko rozpraszające się szeregi młodzieży i wnet wszystkie domy zaczynały brzęczeć śmiechem
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/133
Ta strona została skorygowana.