Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/135

Ta strona została skorygowana.

zielone łąki czy też w cień cichych, bezludnych gajów i zarośli.
Miał swój kąt ulubiony, za letniskiem w starym, prawie już zarosłym i zaniedbanem ogrodzie, otaczającym zbutwiały i zupełnie opuszczony dwór, oddawna już przez nikogo nie zamieszkały. Przez zapylne okna widać było wprawdzie ciemne złocenia starych, prawdopodobnie porzuconych i połamanych ram czy resztek sprzętów, ale na tych gratach widać nikomu nie zależało, bo przy dworze nawet stróża nie trzymano. Piękne trawniki zachwaściło ziele polne, ścieżki poplątały się, gęste krzaki otuliły grube pnie stuletnich drzew, a tylko przy głównej ścieżce, idącej brzegiem wysokiej szkarpy, jeszcze tu i ówdzie trzymały się czarne, łyskające zielonemi smugami pleśni ławki, z których poprzez gęste korony drzew widać było w dole szeroką łąkę, przeciętą strumieniem płynącym wolno płaskiemi i żółtemi, gliniastemi brzegami.
Tu chronił się Wei-hsin Yang w czas południowych upałów. Stary ogród dawał mu cień, samotność i ciszę, co było więcej warte od mętnej herbaty, brudnych stołów i niezliczonych much podmiejskiej traktyjerni. Wei-hsin Yang zaszywał się tu w krzaki i spał albo odpoczywał, zapatrzony w swe dumy o ludziach i rzeczach dalekich.
Leżąc z twarzą zanużoną w chłodnej, miękkiej trawie, z uchem na łonie ziemi, zasłuchany w mil-