jardy jej prawie nieuchwytnych a tak rozmaitych szelestów i drgnień, miał wrażenie, że do uszu jego, poprzez lasy, góry i rzeki, dochodzą znane i wyraźne, choć niezmiernie oddalone odgłosy. Słyszał skrzypienie kół, zacinających się w wybojach rozjechanego gościńca i okrzyki zniecierpliwionych woźniców. Podawała mu ziemia prosto w ucho szepty drobniusieńkie, które poznawał jako pianie kogutów, gdakanie kur i okrzyki i świergotanie biegających koło domu dzieci. Czasem jęk rodził się w łonie ziemi i Wei-hsin Yang zgadywał bez trudności, że to ciężkie a mądre słowa śpiżowych dzwonów starych klasztorów, rozbrzmiewających niezrozumiałemi modłami mnichów, gromem bębnów, łoskotem kotłów i trzaskiem wonnych kadzideł. Wszystko cichą, senną swą pieśnią powtarzała mu ziemia, wszystko mu przynosiła, stłumione trochę, niby pomniejszone, lecz wyraźne i zrozumiałe ponad wszelką wątpliwość, zaś „chodja“, leżąc w półśnie na ziemi, całe swe jestestwo powierzał jej cichemu i łagodnemu rytmowi, jakby wiedząc, że w tej chwili pije duszą tchnienie swej ojczyzny, ostatni dech swój wzajem jej przesyłając.
Kiedy tak pewnego dnia leżał, ukryty i niewidzialny w krzakach, usłyszał w ogrodzie głosy. Było południe, cisza panowała zupełna, więc głosy brzmiały brutalnie i grubo, zwłaszcza, że odbijały je głucho ściany i okna pustego, starego domu. Mimowoli }Wei--
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/136
Ta strona została skorygowana.