Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/137

Ta strona została skorygowana.

hsin Yang, nie tyle zaciekawiony, ile może niezadowolony, że mu przerwano jego drzemkę, dźwignął się na łokciu i sennie spojrzał przed siebie.
Poprzez gałęzie drzew zimnym, jasnym blaskiem uderzyła go woda rozlana na zielonej łące. Ten blask znów wzbudził w nim jakieś wspomnienia. Kiedyś patrzył tak poprzez gałęzie sosny na wielkie jezioro, cichą, gładką taflą świecące pod nim na dole. Nad brzegiem jeziora stał wielki, bogaty dwór o śpiczastych, podgiętych dachach z zielonej, wyzłacanej dachówki fajansowej. Na jeziorze widać było sześć płynących ze sobą, do czarnych gęsi podobnych, pękatych „dżonk“, o lekko wydętych, czarnych żaglach a dalej, na drugim brzegu, na ciemno szafirowem niebie, rysowały się tajemniczo skaliste grzbiety błękitnych gór. Nad całym krajem leżała święta cisza południa, nawet kiście długich i ostrych igieł sosnowych nie drżały.
Coś błysnęło na ścieżce, jak gdyby płomień czerwony z niej wystrzelił. Wei-hsin Yang oprzytomniał — i ujrzał ludzi.
W towarzystwie młodego oficera szła przez ogród jedna z jego dręczycielek — ta czerwona. Oficer był wysoki, mocny, nabity w sobie, młody, czerwony na twarzy — i widocznie czemś podrażniony. Na policzki wystąpiły mu rumieńce, oczy miał błyszczące a chmurne, ruchy zniecierpliwione. Mówił głosem pra-