Odwrócona tyłem do Chińczyka, nie zauważyła go i nie podejrzywała nawet jego obecności; ludzie patrzą zwykle przed siebie, rzadko kiedy za siebie. Zamyślona, pochłonięta była zupełnie poprawianiem na karku złotego łańcuszka, który się jej zaplątał we włosy.
Za to Wei-hsin Yang widział jej biały kark i ręce, na których bladym blaskiem migały pierścionki i ciężkie, złote bransolety. Patrzył na nią, wciągając w nozdrza mocną, drażniącą woń jej perfum i oczu od niej oderwać nie mógł.
Zrozumiał, że oto ma przed sobą marę, jedną z niezliczonych, złych, wrogich, obcych a pustych choć głośnych. To widma — które dziś są a zaś jutro ich niema. Tylko złoto ich jest dobre, tylko ich złoto idzie na wagę.
O czem myślała zadumana na ławeczce kobieta — nie wiadomo. Przypuszczalnie o rzeczach bardzo pięknych, ale z pewnością nie o dżungli, w której niedosłyszalnie ku łaniom skradają się tygrysy i nie o tych rajskich ogrodach, w swych przecudnych grzędach hodujących żmije.
Wei-hsin Yang powstał i pochyliwszy się, zaczął szybko a cicho iść w swych miękkich ciżmach ku zadumanej kobiecie, wpatrzony w jej biały kark, z którego szeroko do pół pleców zsunęła się wycięta głęboko, czerwona sukienka.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/140
Ta strona została skorygowana.