Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/144

Ta strona została skorygowana.

zobaczył nie mogło mu się pomieścić w głowie. Działo się to w ciasnej, ruchliwej uliczce, pełnej „czajnych“ („czajnaja“ — herbaciarnia), przez których okna widać było pijących poważnie ze spodeczków herbatę chmurnych, zadumanych brodaczów w czerwonych „rubachach“, wystających z pod ciemnych marynarek. Wtem krzycząc coś, pojawił się w ulicy biegnący pędem, gruby i wysoki stójkowy. „Chodja“, sądząc, że ten straszny potentat kogoś ściga, usunął mu się, nie bez przyjemnego zresztą łaskotania koło serca — tymczasem to nie stójkowy ścigał, lecz stójkowego ścigano. I to kto? „Żuliki“ moskiewskie, gawiedź uliczna — jakiś drab z twarzą malinową z jednej strony, w meloniku i w kaloszach zamiast trzewików, jakiś wyrostek w kaszkiecie, jakiś żyd — zaś stróże, zamiast pomagać stójkowemu, jak to było ich obowiązkiem, wołali „dierży jewo, dierży!“ i z podniesionemi miotłami biegli za swym niedawnym przełożonym.
Co się stało?
Wei-hsin Yang stał, patrzył, nic nie rozumiejąc, ale szczery, błogi uśmiech rozszerzył mu usta od ucha do ucha. Oto zwierzyna goniła za myśliwym, a myśliwy uciekał! Oto łanie rzuciły się na wilka — i dopadły go!
Dryblas z malinowym policzkiem, cichemi susami sadzący w swych kaloszach po śniegu, pierwszy znalazł się przy stójkowym i dużą, szeroko rozłożoną