Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/145

Ta strona została skorygowana.

twardą dłonią, jak drewnianym klockiem zajechał go prosto w twarz. Mlasnęło, stójkowy ryknął niby tur — ale już otoczył go tłum. Ktoś wyrwał mu szablę, ktoś rewolwer, inny strącił mu czapkę z głowy, jeszcze inny zdarł z niego szynel, zaczęło się szamotanie, ci wołali „bij go“, tamci „nie śmiej bić“, wreszcie ktoś wziął przerażonego, napół już rozebranego olbrzyma w ramiona, uściskał go i całując go przy oklaskach tłumu w oba policzki, rzekł mu:
— Nie rozumiesz? Teraz swoboda! Niema już policji! Wszyscy jesteśmy równi! To rewolucja!
I w tej chwili „żulik“ z malinowym policzkiem przewiesił sobie przez plecy szablę i rewolwer stójkowego i jako milicjant poszedł zaprowadzić nowe porządki, krzycząc głośno:
— Teraz swoboda! Teraz wszystko wolno!
Zaś stójkowy przecisnąwszy się przez tłum i starając się jak najmniej uwagi zwracać na siebie szedł pod ścianami domów i mruczał pod wąsem:
— Swoboda to swoboda to ja bardzo dobrze rozumiem, ale gdzie się podział mój portfel? Czort bieri!...
Mniej więcej tosamo powtarzało się na wszystkich ulicach i wkrótce wszędzie zamiast stójkowych sterczeli z uroczystemi minami robotnicy, studenci, prawdopodobni nieznani nikomu ajenci policyjni, złodzieje, chłopcy sklepowi, gimnazjaliści i inni entuzjastyczni zwolennicy tej służby. Na piersiach zaczęły się