Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/146

Ta strona została skorygowana.

pojawiać czerwone kokardy i wstążeczki, oficerowie podawali ręce żołnierzom, nieznajomi całowali się bez różnicy stanu.
Ale przecie nad miastem ciężyła jeszcze trwoga. Uganiały po ulicach samochody, pełne ludzi, panów, robotników i żołnierzy i wszyscy wykrzykiwali coś wymachując rękami. Co krzyczeli, nikt nie wiedział, bo szybki pęd zdzierał im słowa z ust i rzucał na wiatr, zaś w pośpiechu, z jakim samochody gnały z ulicy w ulicę, był jakiś nerwowy niepokój; zdawało się, jakby te beczące i porykujące pojazdy ogarnął szał gonitwy, To znów w czarny strumień ludzki wrzynały się automobile osobowe, pełne żółtych, gliniastych płaszczów, obrzękłych, czerwonych twarzy żołnierskich najeżone stalowemi bagnetami a nieraz grożące karabinem maszynowym. Z hukiem leciały wielkie platformy samochodowe, zbrojne w karabiny maszynowe lub działa polowe, a stłoczeni na nich żołnierze z karabinami w rękach i granatami u pasa, przemawiali, wywijając bronią w powietrzu.
Na placach ludzie zbierali się w wielkie gromady. Ktoś stawał na stopniach pomnika i przemawiał długo, jęcząco, żałośnie a przecie ogniście. Słuchano go a potem wszyscy szli dokądś, gromko śpiewając pieśni. Gromady ludzkie, jak rzeki, zlewały się ze sobą, mięszały i znowu szły dalej, pewne siebie, z oczami błyszczącemi mocą i wiarą, stanowcze, przygotowane na wszystko. Zafurkotały w starych ulicach