rojnie muchy, by objadłszy go, z cichem brzęczeniem, rozpierzchnąć się i znów szukać czegoś nowego.
Chińczycy zupełnie już nie wiedzieli, czego się trzymać. Jasnem było, że dzieje się coraz gorzej. Pieniądz taniał z każdym dniem — tego nie trzeba im było tłómaczyć, ci wschodni ludzie sami doskonale się na tych rzeczach rozumieli. Na froncie było już zupełnie źle — front darł się w strzępy. A tu przychodziły coraz to dziwniejsze wieści. Jedni straszne rzeczy mówili o dalekiem, północnem mieście nadmorskiem, które marynarze obwołali republiką, a oficerów swoich pozamykali, potopili ich, lub porozbijali im głowy młotkami. Drudzy rozwodzili się nad wymową, dobrocią i wielkością jakiegoś proroka, który, przemawiając z balkonu do tysiącznych rzesz najbiedniejszym obiecuje panowanie nad światem i posiadanie wszystkiego, co na świecie jest, chleba, mięsa, cukru, pałaców najwspanialszych i najpiękniejszych kobiet. A tu znów szeptano sobie coś o strasznym jenerale-kozaku, ciągnącym już ponoś na Moskwę na czele dzikich jeźdzców z Azji środkowej, jeźdzców z dalekiego, krwawego, wojowniczego plemienia. Każdy z nich miał mieć po kilka pięknych, ostrych, krzywych szabel, a u siodła dwie sakwy z szkarłatnego jedwabiu, przetykanego złotem: jedna na łupy, druga na głowy nieprzyjaciół. Ten jenerał, gdy przyjdzie — wszystkich wytnie.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/152
Ta strona została skorygowana.