Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/153

Ta strona została skorygowana.

Lecz lud nie chciał wojny, zbrzydli mu już ci wszyscy wielcy jenerałowie; pragnął spokoju, a nie mógł go znaleźć. Więc zły i podrażniony, nie panował nad sobą i rzucał się na każdego, kto gniew jego wyzwał. Widział to Wei-hsin Yang raz na bazarze, gdy schwytano kilku złodziejaszków na gorącym uczynku. Powalono ich na ziemię i ludzie rozwścieczeni bili ich kułakami, deptali i kłuli bagnetami i szablami. Rozległy się dzikie wrzaski bólu, krew bryznęła — a w kilka chwil później po ziemi walały się już tylko bezkształtne, ledwo dyszące, krwawe masy. Wówczas z tłumu wyskoczył żołnierz jakiś i szablą uciął głowę jednemu z napół żywych złodzieji.
Jeszcze straszniejsze rzeczy opowiadali „chodje“, którzy jeździli do miast prowincjonalnych. Wszystkie linje kolejowe zabite były pociągami wojskowemi, wiozącemi żołnierzy z frontu. Rozwydrzone, zdziczałe żołdactwo zatrzymywało wszystkie pociągi po drodze, mordując opierających się im maszynistów, lub urzędników kolejowych. Biada, jeśli w spór wmieszał się oficer. Żołnierze czerwoni z gniewu, milcząc i sapiąc, otaczali go zwartem kołem a naraz rzucali się na niego, rozrywali go na sztuki, roznosili na drobne strzępy, i rozdeptywali butami. Jakiś „chodja“ widział, jak w restauracji kolejowej dwaj żołnierze rzucali młodemu oficerowi do zupy ogryzki z harbuza. Chłopak, nie mogąc znieść obelgi, zastrzelił z rewolweru obu