Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

Powoli Wei-hsin Yang likwidował swe interesy. Oddał towar, wzięty od firmy i wyrównał rachunki. Pożegnano go uprzejmie, pocieszając go nadzieją lepszych czasów, był przecie tak uczciwym i sumiennym, kupcem! Ale cóż zrobić? Złe dziś czasy dla handlu — wszyscy wyjeżdżają na Wschód!
Załatwiwszy pomyślnie wszystkie swoje sprawy i zupełnie już gotów do podróży, rozwiązując w myślach trudne zagadnienie, czy jechać na Charbin i Mukden, czy też może raczej z Władywostoku do Szangaju, stanął pewnego dnia w długim „ogonku“ przed kolejową kasą miejską, mieszczącą się w hotelu „Metropole“, na placu Teatralnym. Ludzi czekających na bilety, było mnóstwo niesłychanie i Wei-hsin Yang zrozumiał, że wypadnie mu tu postać dobrych parę godzin. Rozglądnąwszy się na prawo i lewo i widząc, że niema wyjścia — stanął i stał.
Naraz rozległy się strzały karabinowe i po placu zaczęły świstać kule. Niedoszli pasażerowie zawahali się, „ogonek“ zafalował — strzały gęstniały. Ktoś krzyknął i złapał się za nogę, drugi zalał się krwią i uciekł pod mur. Wystrzały rzechotały pośpiesznie, nerwowo, ale bardzo gęsto — i na wielkim placu pokazał się idący do ataku łańcuch strzelecki — żołnierze, wyrostki, gimnazjaliści, robotnicy. Ze zdumieniem patrzył Wei-hsin Yang, jak ci wojownicy, gęsto strzelając, rzucili się na hotel, waląc się doń wszystkiemi wejściami. Tuż, blisko, odezwały się działa.