Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

Plac opustoszał. „Ogonek“ znikł. W powietrzu wydającem jakieś żałosne jęki, kołysał się i rozpływał powoli biały dym.
Nie wiedząc, co ze sobą począć, Wei-hsin Yang skierował się ku którymś z napół uchylonych drzwi hotelu. Zaczepił go niedorosły jeszcze, trzęsący się wojownik w siwym płaszczu i z haczykowatym nosem:
— Ty z nami, tawariszcz?
— Da, da! — potwierdził ruchem głowy Wei-hsin Yang, starając się jak najśpieszniej przecisnąć przez wąską szczelinę.
Nad placem Teatralnym z rykiem i świstem przeleciał szrapnel, pękł i zachichotał szyderczo.
Chińczyk rozglądał się nieśmiało.
Jacyś ludzie, napół w mundurach a napół po cywilnemu ubrani, ciągnęli przez elegancki, obszerny westybul karabin maszynowy, który ustawili w drzwiach. Ktoś, opasany i przewiązany na krzyż złociście lśniącą wstęgą karabinu maszynowego, rozdawał amunicję i granaty. W głębi kilka strojnych dam, drobnych, wątlutkich, w lśniących, czarnych, przykrótkich sukniach jedwabnych, z trwogą rozpytywało o coś zziajanego żołnierza, który, oparłszy karabin o ramię, w drżących palcach skręcał papierosa i niechętnie odpowiadał: — Czepucha! Jerunda! — Strwożona służba kręciła się po korytarzach bezczynnie.
Znowu grom wstrząsnął gmachem.