Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

Naraz Chińczyk stanął.
Znalazł się w obszernym, ciepłym, cichym salonie, wybitym piękną materją i zaścielonym grubemi dywanami. Sprzętów w nim było niewiele — wygodne kanapki pod ścianami, trochę głębokich, skórą powleczonych foteli i kilka stolików wyłożonych zielonem suknem.
Rozległy się czyjeś stłumione kroki.
Szło kilku zbrojnych „krasnogwardiejców“.
— Patrzcie, jak to sobie „burżuje“ mieszkają! — mówił jeden z nich. — Jakie to dywany, jakie fotele — a, stoliki do kart! Rozumie się, jakżeby mogło być inaczej. Pewnie klub jakiś!
Weszli do olbrzymiej sali, całej obitej szkarłatną materją ze złoceniami. Czerwień tę, głęboką choć pyszną, przerywały gustownie linje białych, skromnie złoconych gzymsów. Pod jedną ścianą stał otoczony klubowemi fotelami, długi stół, na którym piętrzyły się stosy gazet. W drugim kącie, za przegrodą, zamkniętą na kłódkę, widać było zakurzone pianino.
„Krasnogwardiejec“, przeglądający gazety, rozrzucone na stole, roześmiał się naraz:
— To polski klub! „Lutnia!“ Czort pabieri! A pianino w kącie na klucz zamknęli! Pewnie! Za to stoliki karciane pootwierane! Ot, na czem oni w tej „Lutni“ grają!