Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/160

Ta strona została skorygowana.

— A ty wsio rawno pli! Tam kto będzie? Kontrrewolucjonista swołocz Pli, Kitajec! My wsie tieper bratja!
Wei-hsin Yang uśmiechnął się uprzejnie. Bracia! Pamiętał bardzo dobrze — tych zbuntowanych żołnierzy, z którymi kiedyś szedł, paląc, mordując i grabiąc. To też byli bracia — nieznani. Bracia z pod czarnego sztandaru zbuntowanej nędzy. Cóż? Pokazało się, że dobrze było iść z nimi. Nie pamiętał tak sytych i wesołych dni, jak te, które wówczas przeżył. I oto wracają znów, pełne wrzawy, huku wystrzałów, zapachu krwi — czerwone, radosne dni buntu!
Przed nim był wysoki jakiś, biały gmach, prawie bez okien, z małemi tylko, półokrągłemi okienkami na piątem piętrze. Zmierzył do jednego takiego okienka — wypalił.
Zabawa trwała dość długo, ale po jakimś czasie na strzały zaczęły odpowiadać strzały. Kule trzaskały w ściany, brutalny rechot karabinów maszynowych rozlegał się coraz bliżej i głośniej.
„Krasnogwardiejcy“ zaniepokoili się.
— Cztoż eto takoje? Każetsa — nasi cofają się?...
Jeden z „krasnogwardiejców“, snać śmielszej natury wychylił się z poza barykady i zaczął się rozglądać, ale w tej chwili, nawet nie krzyknąwszy, osunął się na ziemię, z głową zalaną krwią. Towarzysze jego zmięszali się, zaś Wei-hsin Yang, wskazując na trupa, rzekł z właściwym sobie uśmiechem: