Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/161

Ta strona została skorygowana.

— Odin — uże gatow! Tepier kto? Ty? Ja?
— Czort, staboj, żółtorożyj! — żachnął się któryś z „towarzyszów“.
Wtem zaczęło się dziać coś nieopisanego. Nieprzyjacielski karabin maszynowy „chwycił“ okno i wlał w nie strugę pocisków, które rykoszując, rozpryskiwały się po całym pokoju. Błękitne obicia w mgnieniu oka pokryły się czarną ospą, zadzwoniły zwierciadła, z trzaskiem posypały się drzazgi z pięknych sprzętów.
— Za wysoko! — krzyknął Wei-hsin Yang.
Rzucił się na ziemię i jednym „szczupakiem“, jak ryba, przesunął się do sąsiedniego pokoju — stamtąd na korytarz.
Z czterech „krasnogwardiejców“, którzy wraz z nim bronili tych okien, na korytarzu znalazło się już tylko dwóch.
— Naszczypali nas I — mruknął jeden z nich, ponury żołnierz.
— Zdaje się, coś niewyraźnie — skrzywił się drugi. — Prawdopodobnie wybili naszych z Łubianki.
Na dole panował popłoch. „Krasnogwerdiejcy“ kręcili się niespokojnie. We drzwiach terkotał karabin maszynowy.
— Do kogo ten bałwan strzela? — mówił na cały głos jakiś pan o wyglądzie starego oficera. — Do swoich?
— Junkrzy bagnetami wybili naszych z Łubianki! — krzyknął ktoś.