— Towariszczi! — rozległ się głos dowódcy — zmienimy pozycję! Za mną!
Gromada otaczających go „krasnogwardiejców“ hurmą rzuciła się do drzwi, na łasce Opatrzności pozostawiając na górnych piętrach swych towarzyszów, karabiny maszynowe i amunicję. Na placu ktoś się, potknął i upadł. Kule gwizdały żałośnie.
Uciekający skierowali się do dwóch gmachów. Jedni wpadli do Teatru Wielkiego, drudzy tuż obok zatarasowali się w Teatrze małym.
A junkrzy, młodzi chłopcy ze srebrno-błękitnemi lub srebrno-czerwonemi epoletami, już zaczęli robić porządki w Metropolu.
I znowu Wei-hsin Yang tułał się po korytarzach nieznanego sobie gmachu. Miał wrażenie, że jest w klasztorze — w korytarzu były drzwi koło drzwi. Kiedy jedne z nich otworzył, ujrzał ogromną, pustą salę i scenę pogrążoną w półmroku, zamyślaną, odchłanną z białą konchą budki suflerskiej w pośrodku. Słabo tu rozlegało się echo strzałów, a tylko z poza sceny dolatywały krzyki i śmiech.
Wiedziony instynktem, który budzi się w ludziach walczących, Wei-hsin Yang znalazł wejście prowadzące za scenę, tam, skąd dochodziły okrzyki i śmiech.
— Sapagi, sapagi, towariszczi! — wołał ktoś uradowanym głosem.
W bogato zaopatrzonych salach słynnej garderoby Teatru Małego gospodarowali „krasnogwardiejcy“.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/162
Ta strona została skorygowana.