w zgliszczach spalonych domów. W martwem zamyśleniu kostniały odwieczne budowle i cerkwie. Zegary i wieże cerkiewne z ust do ust podawały sobie tajemnicze, pozagrobowe hasła i kuranty. Śmierć czaiła się po ciemnych kątach.
Nieraz Moskwicz zdjęty bólem i żałością, otwierał w nocy pocichutku okno i wsłuchiwał się w tajemnicze szepty Białokamiennej. I zmartwychwstawały mu wówczas na placach tysiące szubienic, od których szedł jęk i wielki płacz i groźny pomruk traconych. To znów widział czerwoną dżumę, szalejącą po mieście i przed cerkwiami chroniącemi cudowne relikwie takie tłumy cisnących się do nich pobożnych, iż trupy zmarłych poczerniałe i z wykrzywionemi męką twarzami, opaść na ziemię nie mogły, lecz szły dalej z lawiną ludzką, jak żerdzie sterczące w mule. A czasem zapalały się widmowe pożary i w blasku ich widać było uwijających się zbrodniarzy i szaleńców, wypuszczonych z turn i szpitalów.
Wtem padał głośny, brutalny, mocny strzał. Moskwicz szybko cofał głowę i ostrożnie zamykał okno.
To po mieście chodził sobie i strzelał Wei-hsin Yang, syn „Wsi Kochającego i Dobrotliwego Urzędnika“, robotnik w kopalniach złota, „riksza“ charbiński, praczkarz samarski i „chodja“ moskiewski, teraz „ozdoba i pycha rewolucji rosyjskiej“.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/170
Ta strona została skorygowana.