Wei-hsin Yang zaczął się poważnie zastanawiać nad położeniem. Nie wiedział wprawdzie, kto to bije, bo o żadnych Czech-sławiakach w życiu swojem nie słyszał, zrozumiał jednakże, że ci ludzie z pewnością wejdą do Samary. A wówczas co? Dokąd się udać? Na wschód nie można, bo stamtąd ciągną wojska na Ufę, na zachód też nie można... Co robić?
Skoro nie można ani tu ani tam — trzeba zostać na miejscu.
Jego ludzie zrozumieli to bardzo dobrze. Zbudził się w nich właściwy Chińczykom temperament wojenny. Bez szemrania wszyscy wyszli na pozycję.
W cztery dni później Czech-sławiacy w hełmach i obwieszeni granatami ręcznemi wchodzili do miasta. Sztab sowiecki wraz z częścią młodej czerwonej armji zdążył się wycofać, nie uwiadomiwszy oczywiście nikogo o tem swem strategicznem pociągnięciu. Poprostu — uciekł, kto zdołał dopaść eszelonów, ostrzeliwanych przez Czech-sławiaków. Wei-hsin Yang ukryty na dachu jednego domu, przez długi czas pukał do rozproszonych żołnierzy, a kiedy zobaczył, że robota ta na nic się nie zda, rzucił karabin do jakiegoś ogrodu, zdjął z siebie mundur i bosy, w lekkiem, zatłuszczonem i oberwanem ubraniu „kulisa“ poszedł do swej starej praczkarni.
Ulice pełne były szkła i gruzów z rozstrzelanych domów. Wymizerowani i wygłodzeni burżuje i kapitaliści zasypywali zwycięzców kwiatami. Tłum, przed
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/195
Ta strona została skorygowana.