Wtem Wei-hsin Yang, goniąc tak jak ścigany lis, ujrzał przed sobą szeroki rów pełen żółtej wody. Chcąc go przesadzić, wbiegł pędem na sterczący tuż nad nim kopczyk graniczny, lecz pośliznąwszy się na mokrej glinie, stracił równowagę i zjechał w wodę. Rów nie był bardzo głęboki i kiedy chłopak zerwał się, pokazało się, iż woda sięga mu tylko po piersi. Ale długi bieg tak go wyczerpał, iż nogi więzły mu w grząskiem błocie, a ledwo krok zrobił, znowu się przewrócił. Napół na czworakach, to znów słaniając się, dobrnął z trudem do drugiego brzegu. Tam stanął, nie mając siły wdrapać się na strome i oślizgłe zbocze. Rozczapieżywszy palce, rękę jak klamrę wbił w glinę i tak stał, słaniając się i dysząc ciężko. Pot zmięszany z gliniastą wodą zalewał mu powieki, przed oczami latały wielkie, czarne koła, w uszach huczało.
Chłodna woda orzeźwiła go. Zgubił czapkę i w rzęsistym deszczu stał z gołą głową. Woda zciekała mu z włosów za kołnierz, jakby głaszcząc i łaskocząc pieszczotliwie. Kiedy wreszcie otworzył oczy ujrzał w rowie wodę żółtą, gęstą, brudną i stojącą jak zwykle. Okrzyki gonitwy zcichły. Tylko deszcz szumiał monotonnie dokoła.
— Wei-hsin Yang, bracie! — odezwał się czyjś życzliwy głos. — Nie jesteś ranny?
Wei-hsin Yang drgnął i podniósł przerażone oczy.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/20
Ta strona została skorygowana.